piątek, 7 czerwca 2019

krok drugi

Tamtej nocy ani Hermiona, ani Flavius nie odnieśli się słowem do wizyty Malfoya. Zachowywali się, jakby wcale nie miała miejsca; jakby cała ta sytuacja była jedynie snem, choć dla dziewczyny – koszmarem. Widok platynowych włosów wywołał w niej wszystkie te wspomnienia, które przez ostatnie lata starała się skrzętnie schować gdzieś głęboko w sobie. 
W nocy budziło ją wszystko; każdy szelest, lekki wiatr, huczenie sowy, śpiące ruchy kompana. Następnego dnia nie była w stanie biegać. Powieki jej się zamykały mimowolnie, a nogi zachowywały się, jakby strzeliły na nią strategicznego focha. Podczas treningu z Flaviem była workiem treningowym; nie miała wystarczająco siły, by zadać mu cios, skupiała się jedynie na tym, by jak najbardziej bezboleśnie przyjmować jego ataki. Choć kiedy kąpała się w rzece i tak już dostrzegała fioletowe przebłyski na skórze. 
Każdy ruch zresztą był dla niej cierpieniem. Jej umysł był zamroczony, ale mięśnie… odmawiały posłuszeństwa. Hermiona czuła się więźniem we własnej skórze. I nawet Williams, który zdawał się mieć dobry humor, nie umiał jej rozruszać. 
Granger dużo myślała o przyjaciołach z Hogwartu, ale także i o Bishop, która podobnie jak oni stała się bezdomna. Briggs była jak kot. Spotykali się przelotem raz na jakiś czas, kiedy ich drogi się krzyżowały, ale tak samo szybko się rozchodziły. W trójkę dogadywali się naprawdę bardzo dobrze. To jednak nie było wystarczające, żeby dziewczyna zatrzymała się przy niej i Flaviusie. 
Choć Hermiona czasami miała wrażenie, że Bishop ucieka. Nie przed wrogami, wspomnieniami, ale przed tym, co czuli do siebie z Flaviusem. Mogła dostrzec ewidentną chemię między nimi. 
Granger przypominała sobie, jak wyglądały jej ostatnie chwile z magią. Ostatnie momenty, kiedy mogła poczuć się czarodziejką. Kiedy faktycznie robiła to, co do czego czuła się stworzona. 
Bowiem odebranie magii przez jednego ze śmierciożerców zatrutym ostrzem było dla niej czymś gorszym niż śmierć. Nie wiedziała, dlaczego musi ponosić taką karę. Może to za te wszystkie zbrodnie wojenne? Za grzechy? 


Hermiona ściskała kurczowo w dłoni czarodziejską różdżkę, jakby to była jej ostatnia droga ratunku. Przemykała zwinnie ponad ciałami martwych, zarówno przyjaciół jak i śmierciożerców. Zadawała śmiertelne ciosy czarami i przed takimi również umykała. 
Nie wiedziała, ile czasu minęło. Czuła się źle; obolała, otępiała i zdruzgotana. Zdecydowanie zbyt wiele osób straciło dziś życie. Jej serce pękało na miliony kawałków, kiedy przechodziła obok zwłok Nevilla Longbotttoma, albo kiedy słyszała cierpiętniczy krzyk Luny Lovegood. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że to wojna, a wojna kocha ofiary, ale jej dusza nie zgadzała się z tymi żniwami. 
Po swojej lewej stronie miała Ginny, zaś przed sobą – trzech śmierciożerców. Widziała bestialskie oczy starszego, ciemnowłosego mężczyzny i dwóch jego przydupasów. Śledzili wzrokiem każdy jej ruch, gotowi rzucić się na nią i pożreć każdą komórkę ciała. 
Weasley walcząca przy jej boku powaliła drętwotą jednego z nich, dokładnie siedem sekund przed tym, jak avada kedavra trafiła w filar ponad Granger. Cegły roztrzaskały się za nią, jednak to nie było dla Hermiony istotne; starała się jedynie, aby głos się nie załamał i aby wypowiedziany czar idealnie trafił w drugiego sługusa, którego chciała posłać do piachu. 
Tego dnia Granger miała na sobie szczęśliwe buty, wysokie martensy, czarne spodnie i tego samego koloru koszulkę. Nie założyła kurtki. Ciemny wiatr owiewał jej plecy, unosił kosmyki włosów i łaskotał w szyję, delikatnie rozpraszając. Pamięta to dokładnie. Ten przyjemny, ale jednak niepożyteczny dotyk. 
Hermiona nie spuszczała wzroku z wroga. Pozostawała czujna i skupiona także na otoczeniu, chociaż wokół niej panował chaos i jej umysł nie był w stanie objąć ani ogromu zniszczeń, strat, ani procent pozytywnego wykonania taktyki. 
W powietrzu unosił się zapach śmierci i sosnowego drzewa. Nie miała pojęcia, skąd to drugie mogło się wziąć. 
Chociaż ciężko i głupio było się przyznać, przeraźliwie się bała. Każda komórka w jej ciele drżała z przerażenia. W całej tej wojnie o śmierć i życie wciąż pozostawała jedynie nastoletnią dziewczynką. Nie znała życia. Ostatni rok mieszkania w ryzykownych warunkach, uczęszczania w niebezpiecznych misjach może i czegoś ją nauczył, ale zdecydowanie nie przygotował do takiego przelewu krwi. 
Granger odskoczyła w bok przed zaklęciem. Nie znała tego śmierciożercy, widziała jego twarz pierwszy raz w życiu i nie miała pojęcia, czy w ciągu kilku sekund nie wyskoczy z kolejnym zaklęciem niewybaczalnym. Nie chciała go zabijać, tego zabraniał jej wewnętrzny głos, chciała go jedynie na kilka godzin unieruchomić. Tak jak poprzednie kilkanaście osób, które już prawdopodobnie leżały przykryte stosem innych ciał. 
Ginny zniknęła jej z pola widzenia i słuchu. Nie powinna tu być; Hermiona była na nią zła, że podjęła tak nierozważną decyzję i ten fakt ją rozpraszał. Część umysłu wciąż zamartwiała się o nią, gnała nieodpowiedzialnie w jej stronę, dbając, by stała na nogach. 
Harry nie walczył w tym pomieszczeniu. Prawdopodobnie wymknął się, aby znaleźć i zgładzić Lorda Voldemorta. Cudowny chłopiec. Ich wybawienie. Ron był jego ochroną. Jego też ostatnimi chwilami nie mogła dostrzec. 
Odskoczyła od kolejnego zaklęcia, które roztrzaskało na drobny mak szczątki filaru i jakieś ciało, rozbryzgując krew poległego na podłogę. Hermionę przeraźliwe zakuło serce. Miała nadzieje, że to jak najszybciej się skończy. 
Posłała czar w kierunku swojego przeciwnika i kiedy była pewna, że legł w stosie ciał, odwróciła się w stronę Ginny. Dziewczyna walczyła dzielnie mimo swojego braku doświadczenia i ubytkach w wiedzy. 
Granger udało się pokonać jeszcze dwóch śmierciożerców poprzez zwyczajne, mugolskie skręcenie karku. Obroniła także Blaise Zabiniego przed jedną z avad, skutecznie i wystarczająco wcześnie wytrącając z ręki różdżkę wrogowi. Pamięta jego szerokie, przerażone oczy, gulę w gardle. Nie czekała aż jej podziękuje. Był ślizgonem i wcale się nie zdziwi, jeżeli Zabini puści tą sytuację mimo uszu. 
Kolejne pojedyncze walki były dla Hermiony już mniej przychylne. Dwa razy została poważnie raniona w lewą rękę i nogę. Czuła, że z jej ciała upłynęła już spora ilość krwi, ale adrenalina kazała jedynie brnąć naprzód. 
Ogromnym zdziwieniem był dla niej widok mężczyzny, tego samego którego przed chwilą powaliła na ziemię. Samo jego spojrzenie wprawiało ją w dziwny stan przerażenia. Było obłąkane, jakby jedynym życiowym pragnieniem było zabijanie. 
Granger ścisnęła mocniej różdżkę, ścierając z czoła i części twarzy szkarłatną posokę. Na czole miała niewielką, płytką ranę. 
Rzuciła zaklęcie cięcia w tym samym momencie, kiedy mężczyzna rzucił ostrzem wyjętym zza pasa. Wszystko trwało maksymalnie trzy sekundy i nim Granger była w stanie się spostrzec, leżała na ziemi, równie nieważna i niezdolna do podniesienia się jak wszyscy inni pokonani. Nie miała siły. 
Wzięła głęboki oddech, czując niemoc. Prawą dłonią wymacała miejsce, gdzie ostrze się wbiło; bok. Rana nie była bardzo głęboka, a przynajmniej nie zostały naruszone organy. Wyciągnęła sztylet, mając mroczki przed oczami. Powoli. Jeszcze tylko centymetr, dwa, trzy… Pomyśl o słońcu, o czymś przyjemnym. Pomyśl o uśmiechu Rona, o śmiechu Harrego. Cztery. 
Odrzuciła broń gdzieś w bok, zatykając dłońmi krwawienie. 
Nie była w stanie już mrugać. 
Poległa, jak wiele innych osób. 
Przepraszała w myślach wszystkich tych, którzy byli dla niej motywacją. Mogła dać z siebie zdecydowanie więcej. Miała jedynie nadzieję, że będzie dane jej znaleźć się po obudzeniu po tej dobrej stronie i że kiedyś tam, kiedy spotka jeszcze swoich przyjaciół, nie będą na nią źli. 
Wtedy jeszcze nie miała pojęcia, że tak właściwie to ona będzie na nich niewymownie wściekła. 


Ten wieczór był dla Hermiony wyjątkowo ciężki. Męczyło ją poczucie winy, jakby coś ciężkiego leżało jej na ramionach, klatce piersiowej, przygniatając do posadzki. W przerwach między ciężkimi pokasływaniami przepraszała Flaviusa cichym, rzężącym głosem. On jedynie mruczał, że jest głupiutka i szybko wyzdrowieje. Głaskał dziewczynę po włosach, po głowie która leżała na jego brzuchu. Czuł świszczący oddech na koszulce. 
Ta noc była zdecydowanie cieplejsza od poprzedniej. Williams leżał w czarnej koszulce i równie ciemnym, zmarnowanym i przeżytym dresie; Hermiona nie zdjęła szarej bluzy bez suwaka, a nogi, ubrane w ciemne, brudne jeansy przykryła kocem. 
Jej umysł wariował; na przemian czuła gorąco i zimno, nie wiedziała, czy odkryć nogi, czy wręcz przybliżyć się do ogniska. Każdy gwałtowny ruch powodował napad kaszlu, podczas którego w oczach zbierały się kołtuny łez, a płuca chciały wydostać się na zewnątrz razem z szeregiem innych organów. 
Było jej źle z tym, że nie dawała Williamsowi spać i że ponownie stała się jego zmorą. Wiedziała, że ma za sobą ciężki dzień; dorwał dorywczą pracę i dziś spędził w niej długie godziny. Właśnie miał przed sobą światełko w tunelu! Jeżeli udałoby mu się ją utrzymać, prawdopodobnie za jakiś czas mogliby zacząć żyć. Normalnie. 
Flavius był zmęczony; oczy prawie mu się przymykały. Wiedziała, że usnął, kiedy jego ręka zastygała w miejscu i już nie gładziła jej włosów. Takie błogie chwile nie trwały długo, bo nawet kiedy Granger starała się zdusić wewnątrz chęć kaszlu, w końcu z płaczem sprawiała mu minizawał. 
Hermiona od początku czuła się, jakby była kulą u nogi Flavia. Kiedy się poznali, też przejawiała objawy zapalenia płuc. Pamięta doskonale, jakby to było parę chwil temu, że mężczyzna uratował ją z rąk trzech innych bezdomnych. 


Centrum Londynu było piękne, niezaprzeczalnie. Miało swego rodzaju magię, która była w stanie podnieść człowieka na duchu, jeżeli tylko sam tego chciał i umiał z otoczenia czerpać pozytywną energię. 
Hermiona nie umiała. Dzisiaj zjadła jedynie suchą bułkę, którą kupiła za resztki oszczędności. Pałętała się po ciemnych zaułkach od trzydziestu siedmiu dni. To, że cokolwiek z pieniędzy zostało jej jeszcze, było kompletnym cudem. Chciała przeżyć, ogromnie chciała wydostać się z dołka, w jaki się dostała i pokazać wszystkim, że w mugolskim świecie sobie poradzi. Jednak tak nie było. 
Spała wybiórczo, czasami dwie godziny, czasami dwadzieścia minut. Miała tak wyczulony umysł na wszystkie szmery i kroki, że czasami aż ją bolał. 
Teraz chowała się między dwoma prawie dwumetrowymi kontenerami na odpady. Ściskała w rękach plecak z garstką ubrań, trzema bułkami, małą butelką wody i dedykowaną książką, jedynymi rzeczami, które jej pozostały. 
Miała oczy zapadnięte; krótkie, niesięgające ramion, skołtunione włosy i każdy, kto spoglądał na nią na mieście, omijał ją szerokim łukiem. Nie czuła się Hermioną Granger, najlepszą czarownicą od czasów Roweny Ravenclaw. Czuła się… pusta. Jakby była ciałem, jednostką. Ciałem bez duszy. 
Słyszała kroki, ale nie była w stanie już uciekać. Nie miała wystarczająco mocy, ale też chęci. Po co miałaby to robić? Czy to nie walka z wiatrakami? Jutro ponownie będzie zwiewać przed siebie, i znowuznowuznowu. 
Więc kiedy trzech starszych od niej mężczyzn zawisło nad nią, równie zagubionych jak ona sama, podziwiając dzisiejszą zdobycz, nie miała siły nawet na to, żeby obrzucić ich chłodnym spojrzeniem. Drżała, ze strachu i z nienawiści do samej siebie. Wieczna pogoń za ideałami doprowadziła ją właśnie do tego, że skończyła jako bezdomna, chora, beznadziejna dziewczyna, jedna z wielu innych bezdomnych dziewczyn, o której śmierci nikt się nie dowie. 
Nawet nie będzie jej szkoda, jeśli dzisiaj zginie. Uznała to nawet w pewnym momencie za akt łaski. Nigdy więcej nie będzie musiała martwić się tym, że zejdzie z głodu, co podobno jest kategoryzowane jako najgorsza możliwa śmierć; niesamowicie bolesna. Nie będzie musiała uciekać, ani błagać ludzi, by przyjęli ją do pracy. 
Umrze ze świadomością, że do końca życia miała honor. Chociaż jego resztki. 
Jeden z nich złapał Hermionę za ramię i brutalnie podniósł do góry. Zacisnęła szczęki, gwałtownie otwierając oczy; początkowo nie widziała nic, jedynie wszechobecną szarość albo czerń. Nawet nie była w stanie rozpoznać tego koloru. 
Dziewczyna poczuła w nozdrzach gwałtowny, odrzucający zapach alkoholu. Mężczyzna przewyższał ją prawie o głowę. Miał szalone oczy; przypominały jej ślepia dzikiego zwierzęcia, który patrzy na swoją ofiarę. Wiedziała, że nie będzie jej zagwarantowana szybka śmierć. To będzie długi i bolesny proces, który będzie musiała przeżyć, zanim poczuje wszechmogącą ulgę. 
Drugą ręką oprawca kreślił brudne ślady na jej talii; początkowo bardzo delikatnie. Jej usta drżały, ale nie chciała płakać; była otępiała, a utrzymanie świadomości kosztowało ją bardzo dużo energii. Czuła jego dłoń najpierw na boku, potem na brzuchu… zawadził obskurnymi paluchami o pierś. Właśnie wtedy Granger przegryzła wargę, tak brutalnie, że momentalnie pół podbródka zalało się szkarłatem. 
We trzech zanieśli się śmiechem; gardłowym, niskim. Ten głos idealnie pasował do typu faceta, który pałęta się po nocach i nie pozwala żyć innym ludziom. Do jej zmór. 
Hermiona nawet nie zdążyła się obejrzeć, nim jeden z nich złapał skrawek brudnej, różowej koszulki i pociągnął, rozrywając materiał. Ten sam, który miażdżył jej bark o ścianę utrzymując ją w pionie, nachylił się nad szyją i owiał delikatną skórę śmierdzącym, alkoholowym oddechem. Instynkty dziewczyny zadziałały niemal automatycznie: w mniej niż dwie sekundy wgryzła się w ramię oprawcy. Zacisnęła szczęki na tyle mocno, na ile pozwalały jej resztki woli walki. 
W przeciągu czterech sekund przestrzeń przeciął niski, przeraźliwy wrzask. 
- Ty suko! 
Wyrwał jej się, powodując ogromny ból szczęki. Najpierw uderzył dziewczynę zewnętrzną stroną dłoni w twarz, a następnie złapał drugą ręką za przedramię i rzucił o ścianę na przeciwko. 
Hermionę zamroczyło. Nie wiedziała gdzie jest góra, a gdzie dół; czy leży twarzą w ziemi, a czy to płynące z jej oka to łzy, czy krew. Słyszała ciszę, ale też niesamowicie zajmujący pisk; trwało to maksymalnie kilka sekund, nim wyłapała kolejne wyzwiska. Poczuła zimną posadzkę na nagim kawałku pleców. Jeden z nich prawdopodobnie przerzucił ją teraz, by leżała sztywno i prosto. 
Mgła znikała bardzo powoli. Nie miała pełnego pola widzenia; prawdopodobnie to posoka zasłaniała jej znaczną część świata. Granger miała wrażenie, że zapomniała jak się oddycha, nim nie poczuła na klatce niebotycznego ciężaru. Wtedy z pewnością z płuc uciekły ostatnie zapasy tlenu, wywołując u dziewczyny napady chrapliwego kaszlu. 
Na przemian atakowało ją przemożne gorąco i zimno, a po skórze wędrowały ciarki. Czy to już piekło?, zadała sobie pytanie, czując na nagiej skórze grube, zimne łapska. Prawdopodobnie została pozbawiona koszulki do końca. 
- Ej! - Krzyk odbił się echem przez ściany uliczki. - Co tu się… 
Hermionie umknęła ostatnia część zdania. Zagłuszyła ją kolejnym napadem kaszlu; tym razem zaplamiła krwią ziemię. Czuła, jak jej stróżka spływa po policzku, kreśląc drogę w dół. 
- Czego chcesz? - warknął mężczyzna nad nią, trzymając rozpięte spodnie w dłoniach. To Granger akurat była w stanie dostrzec bardzo dobrze. 
- Nie wiecie, że to bardzo niekulturalnie męczyć obce panie? 
W momencie jeden z mężczyzn został zrzucony z jej tułowia. 
Wybawca dziewczyny był czarodziejem. Wysokim, postawnym czarodziejem. W lekkim świetle lampy dostrzegła, że ma delikatne, męskie rysy twarzy; prawdopodobnie był starszy od niej. Ciemne, przydługie włosy opadały mu niesfornymi kosmykami na czoło, a spojrzenie groźnie badało otoczenie. 
Trzech facetów z oprawców zamieniło się na ofiary. Przerażeni, poprawili ubrania i plując w stronę Granger i czarodzieja jadem, zwiewali gdzie pieprz rośnie. 
Hermiona powoli odpływała, kołysana porywistym bólem buzi, barku i pulsującym stawów. Dryfowała w stanie nieświadomości i półświadomości, wyłapując jedynie kilka szczegółów ze świata. Czuła kojący głos mężczyzny, czuła jego ciepłe ręce wciskające na jej ciało zbyt dużą bluzę, ale nie potrafiła skupić zmysłów, żeby wyłapać większe konkrety. 
Wiedziała, że przestrzeń wokół niej się zmieniała. Wybawca niósł ją na rękach, jakby ważyła tyle co piórko. Pod dłonią wyczuwał strukturę jej kości. 
Hermiona sama w sobie była obrazem masakry. Większą część twarzy miała umazaną krwią. Łuk brwiowy i lewe oko powoli zaczynały puchnąć i nabierać zielonofioletowego koloru, który wyraźnie odznaczał się od reszty białej lub czerwonej twarzy. 
Póki drżała Flavius wiedział, że żyje. 


Williams doskonale pamiętał stan, w jakim wtedy ją znalazł. Miała wybity bark; najłatwiejszy uraz, z którym poradził sobie bez problemu. W ciągu tygodnia zwalczył u niej objawy zapalenia płuc bądź przeziębienia; sam nie miał do końca pojęcia czego. Jedyną istotną kwestią było to, że znalazł ją wyjątkowo wcześnie i że choroba była na początkowym stadium. 
Kiedy zbił u niej gorączkę, przyszedł czas na jej roztrzaskaną duszę. A z tym walczy do dziś, co czasami doprowadza go do szału, bo Granger z taką siłą stara się pokazywać, że jest w porządku, że jakakolwiek próba pomocy zostaje kompletnie odrzucona. 
Odpuścił jakiekolwiek próby snu, kiedy w stanie półświadomości Hermiona zaczęła szeptać doskonale im znane formułki czarów, warzenia eliksirów i fragmenty Historii Hogwartu. To był ten moment, kiedy było już wyjątkowo źle. Nie reagowała na jego słowa, na próby dobudzenia. 
Pluł sobie w brodę, że przez ostatnie dwanaście dni, bo dokładnie tyle minęło od wizyty Malfoya, bagatelizował objawy. I proszę, co się tu stworzyło. 
Patrzył na białą, wychudzoną buzię, leżącą na jego kolanach. W tym momencie z jej gardła nawet już nie wydobywał się głos, bardziej to brzmiało jak charkot starej maszyny, która lata świetności miała już dawno za sobą. 
Każda próba napojenia kończyła się fiaskiem. Kiedy trzeci raz Hermiona zakrztusiła się, odpuścił. To do niczego nie prowadziło. 
Zastanawiał się, czy przebywanie w tym miejscu w ogóle miało jakiś cel. Owinął ją skrzętnie kocem, grzał przy ognisku, ale to było wciąż zbyt mało. Pozostawał bezsilny. 
Hermiona była dla niego młodszą siostrą. Znalazł ją w momencie, kiedy tragizm życia zabierał już jakiekolwiek chęci, pragnienia i marzenia. Kilka lat temu, pobitą, niemal zgwałconą i chorą wyrwał ze szponów śmierci wyłącznie z egoizmu. Chciał nadać swojemu życiu sens. I tak się stało; a jego dobry uczynek odbił się również na niej, nadając jej egzystencji nowe barwy. Stali się towarzyszami, wędrującymi i walczącymi ramię w ramię. Bratem i siostrą z wyboru. 
Kiedy dogaszał ognisko, dziewczyna zapadła w głęboki sen. Nie wiedział, czy kiedykolwiek już się z niego wybudzi. Zatem mówił do niej; zakopując ostatnie iskierki błagał ją, żeby starała się walczyć. Nie wiedział nawet czy go słyszy. 
A potem na ramiona wziął ich plecaki, a ją uniósł do góry; i podobnie jak kilka lat temu, znów poczuł prawie znikomy ciężar. Powtarzał w myślach swoją głupotę, robiąc jakby rozliczenie za grzechy i przepraszał, przepraszał tyle razy, że zrobiło się to monotonne. 
Przeteleportował się tuż pod drzwi mieszkania Draco Malfoya; znał tą średniobogatą, cichą dzielnicę. Wiedział, że gdyby Hermiona kontaktowała bardziej, prawdopodobnie już wydzierałaby się na niego wniebogłosy i rzucała wszystkim, co tylko by się nawinęło. Jednak oddychała tylko lekko, prawie niezauważalnie, ściskając rękę na połach ciemnej koszulki chłopaka. 
Draco, mimo późnej pory, otworzył drzwi po niecałej minucie. Klatkę schodową zalało jasne światło jarzeniówki i ciche dźwięki filmu. 

Blondyn najpierw napotkał ciężkie spojrzenie Flaviusa; z zapadniętymi oczodołami, lekką zmarszczką między brwiami i kroplą potu na skroni wyglądał, jakby miał na karku czterdzieści wiosen, nie dwadzieścia parę. Williams spoglądał na niego z całą nadzieją na uratowanie dziewczyny, ale także z mocą i sensem, jakie nadała jego życiu przed trzema laty, w ciemnym zaułku w centrum Londynu. 
Malfoy nie musiał przyglądać się Hermionie, żeby zrozumieć; cofnął się o krok i otworzył szerzej drzwi, zostawiając Flaviusowi otwarte przejście. 
- Naprawdę nie chcę tego robić – westchnął ciężko, aczkolwiek twardo ciemnowłosy, przekraczając próg mieszkania. 
Były śmierciożerca nie zadawał pytań. Reakcja Granger niemal dwa tygodnie wcześniej dała mu jasno do zrozumienia, że dobrowolnie jego propozycja nie zostanie wykorzystana. Williams przekazał Draco dziewczynę, mimo lekkiego oporu z jej strony; ściągnął delikatną pięść z t-shirtu i ścisnął, jakby chciał przekazać dobrą energię. Twarz Flavia była pusta. Bezemocjonalna. 
I tylko spojrzenie, którym na odchodne potraktował blondyna zmierzającego do pokoju gościnnego, wyrażało zmęczenie i bezsilność.

1 komentarz:

  1. Hej, tak jak obiecałam, jestem :)
    Masz bardzo fajny styl, można się dobrze wczuć w sytuacje które opisujesz. Czyta się lekko i przyjemnie. No i twój opis sceny walki, należą ci się brawa. Nie jest to łatwe a tobie wyszło po mistrzowsku. Czułam się jakbym oglądała fragment Insygniów Śmierci :P

    Zaciekawiłaś mnie i na pewno wrócę po kolejne rozdziały.

    Pozdrawiam serdecznie i życzę weny ;*
    Lena

    OdpowiedzUsuń